statek

Do sterowania służą mi jedynie trzy pokrętła zamontowane na górze, gałka, jeden wskaźnik, trzy obrotowe pierścienie z przodu i brzęczący kilkusekundowy opóźniacz. Ląduję w świecie, od którego oddziela mnie pięciocentymetrowej grubości okno zmontowane solidnie z sześ­ciu kawałków szkła. Okno ma czarne, płócienne kurtyny, które odsłaniam tylko w sytuacjach naprawdę wyjątkowych, świat mogę podglądać cały czas przez specjalne mniejsze, czternastomilimetrowe, okienko. Widoczny obraz jest zawsze lekko rozmyty, nieco oliwkowy, ma jedwabistą fakturę i jest zamknięty w ramie z zaokrąglonymi rogami. Czuję się jakbym trafił na odległą planetę, a przecież leżę tylko na ciepłej łące pośród owadów i traw i niczego nadzwyczajnego nie odkrywam. Mam kilka lat, a w ręku statek kosmiczny Zenit-E nr 75064160.

Fotografie wychodzą fatalnie, ponieważ nic nie umiem. Są prawie białe, kiedy zapominam przymknąć przysłonę do wybranej wartości za pomocą środkowego pierścienia. Poruszone, kiedy robię je drżącą ręką na czułościach liczonych w DIN. Z ciętymi nożem cieniami, przezroczystymi bielami albo z chaosem kształtów i barw, jakbym chciał się popisać, że umiem rysować wszystkimi kredkami z piórnika pierwszoklasisty. O kompozycji nie ma mowy. Ptaki na niebie uwiecznione obiektywem 58 mm są mikroskopijne, a z ruchliwych motyli pozostaje na fotografiach najczęściej kawałek skrzydła albo nieostre kwiaty. Ale nie przejmuję się tym zupełnie.

Nie przejmuję się tym zupełnie, ponieważ bez reszty zajmuje mnie świat po drugiej stronie magicznego okna, świat pełen życia, pełen istot niezwykłych, pełen stateczności i ruchu zarazem, jak gdyby świat nieziemski. Rozbudzona ciekawość każe mi uczyć się liter przede wszystkim dlatego, żeby czytać książki o owadach, studiować atlasy ptaków i przeglądać kalendarze przyrody, marząc o tym, co zobaczę w nadchodzących porach roku. Statek nr 75064160 zabiera mnie po wielekroć w niezwykłą podróż, ponieważ jest łatwy w obsłudze i mogę skupić się na magicznym okienku nieskalanym żadnym światełkiem ani wskazówką. Nie potrafię sobie wyobrazić, co będzie za pięć czy dziesięć lat i jak każde dziecko chcę tu i teraz, dlatego rzadko naciskam spust migawki, żeby ani na chwilę nie tracić z oczu obrazu, który łapany na kliszę na moment znika. Nie istnieje Internet, lans poprzez selfie, nie można pochwalić się zdjęciem przez telefon. Socialmediowy szum i techniczne nowinki nie odciągają mnie od świata, z którym w ciszy zaczynam rozmawiać, i który staje mi się coraz bliższy.

Mijają lata i niepojęta dziś dla mnie wiara, że da się jeszcze poprawić dziecięcą radość odkłada Zenita na półkę. W młodzieńczym zapamiętaniu szukam czegoś więcej, czegoś lepszego, dokładniejszego, wygodniejszego, szukam innego aparatu, pierwszego w życiu zooma, dodatkowego filtra. Jednak ciągle się miotam, ciągle coś uwiera, aż wreszcie moim kompanem zostaje Nikon F-801s z Tamronem 28-200, statywem Manfrotto 055C z solidną głowicą i film Fujichrome Velvia 50. Obiektyw nie rysuje ostro, przeraża aberracją, aparat wierci autofocusem, jakby drążył w betonowej ścianie, a statyw, przypisany nierozłącznie do czułości Velvii, jest zimny, ciężki i nieporęczny. Ale to właśnie te niedoskonałości, a nie wydumane wcześniejsze ideały, zabierają mnie z powrotem na dziecięcą łąkę. Obrazy stają się nieistotne, a ja, choć już potrafię, nie wyobrażam sobie, zupełnie jak kiedyś, co będzie za pięć czy dziesięć lat. Wystarczy, że jest tu i teraz.

Znowu mijają lata i kolejna niepojęta wiara, że powolne nieostrości zniknąć muszą wyśmiane przez służbowe asapy i deadliny, odkłada Nikona na półkę. Już nie w młodzieńczym, lecz zawodowym zapamiętaniu szukam czegoś lepszego, bo wydaje mi się, że muszę. 

I z każdym lepszym się męczę.

Pies patrzy na mnie, pytając, czy idziemy, przeciąga się i gotowy czeka. Nie potrzebuję dużo więcej czasu. Do plecaka wkładam aparat, który, chociaż nazywa się zupełnie inaczej, jest znowu jak statek Zenit-E nr 75064160. To prawda, jest w środku pełen nowoczesnych drucików, ale przede wszystkim ma jak dawniej opisane pokrętła ustawiające czułość, czas i przesłonę oraz pierścień usiłujący złapać ostrość. To za ich pomocą drwić mogę z nadzwyczajnych funkcji ukrytych w zawiłym menu i zupełnie jak przed laty bawić się niczym dziecko patrzące w magiczne okienko. Startuję na planetę, którą zapatrzony w nieważne prawie straciłem z oczu. Jestem gotowy. Znowu mam kilka lat. 

Akurat tyle, żeby się zachwycić.


tekst & foto: Jędrzej Tęczyński