przyroda pierwszego kontaktu

Dopóki brzmią, świergoczą, klekotają, ćwierkają i kwilą − kruchy ład trwa. Jeśli zamilkną, a nas otoczy jedynie maszynowy klekot i elektryczne brzęczenie, stracimy coś znacznie więcej niż poranną pieśń skowronka. O fascynującym świecie ptaków, naszych próbach nawiązania z nimi kontaktu i stopniowo zamierającym śpiewie, rozmawiamy z Jackiem Karczewskim − przyrodnikiem, ornitologiem, autorem książek „Noc sów” i „Jej wysokość gęś”.

Julita Mańczak: „Ptaki z natury nie boją się ludzi. Ptaki uczą się bać ludzi wkrótce po tym, jak nas poznają”. Nastały nie najlepsze czasy dla przyrody − powyższe zdanie z Pańskiej książki „Jej wysokość gęś” dotknęło mnie jednak szczególnie. Czy historia relacji ludzi z ptakami zawsze wyglądała w ten sposób? Jak budować zaufanie między nami a tymi niezwykłymi podniebnymi istotami?

Jacek Karczewski: Tam, gdzie nie krzywdzimy ptaków, one natychmiast odzyskują zaufanie do ludzi. Widać to chociażby w miejskich parkach, gdzie ptaki wiedzą, że zwyczajowo nikt im nie szkodzi. Jeśli obyczaj krzywdzenia ptaków ustaje, przestają się nas bać. Mnie niezwykle zaskoczyło, kiedy jako już całkiem dojrzały człowiek wylądowałem w Anglii w Norfolk − mekce ptasiarzy − i nagle okazało się, że mogę podejść do dzikich ptaków na odległość kilku metrów, a one mają to kompletnie gdzieś. To było dla mnie niezwykłe doświadczenie kulturowe − zrozumiałem wtedy, że ptaki ufają nam, kiedy wiedzą, że mogą.

Sądzę, że trochę lubimy myśleć o sobie, że zwierzęta na nasz widok uciekają. Bo to my jesteśmy przecież koroną stworzenia. A zwierzęta, jeśli mają jakiś odruch ucieczki, to raczej na widok typowego drapieżnika, który musi wykazywać pewne cechy. My nie jesteśmy typowym drapieżnikiem, dlatego np. ptaki niespecjalnie się nami przejmują. Nie wyglądamy ani jak tygrys, ani jak orzeł. Po prostu jesteśmy wszystkożernymi zbieraczami, którzy rozsmakowali się w mięsie. Są jednak grupy ptaków, które były naprawdę mocno prześladowane, m.in. czaple, które sto lat temu na całym świecie w ilościach apokaliptycznych szlachtowano na przeróżne sposoby, po to, żeby pozyskiwać ich pióra i nimi handlować. To niezwykłe, że po upływie tylu pokoleń od wspomnianego procederu, czaple białe są wciąż tak płochliwe. Wiedza o zagrożeniu została przekazana. Innym gatunkiem napiętnowanym przez setki lat były bociany czarne − przez swój kolor podejrzewane o konszachty z diabłem.

JM: Czy historia naszych relacji z ptakami od zawsze obarczona jest takim widmem lęku? To prawda, że w pierwszym odruchu nie wydają się one być stworzeniami bliskimi, jak np. sarny czy zające, ale z pewnością istnieją przykłady ściślejszych więzi między ludźmi a ptakami. Przecież niegdyś były one po prostu naszymi towarzyszami.

JK: Tak się składa, że zapytała pani o kwestię, która mnie szczególnie interesuje. Mam swoją prywatną teorię, że w naszym postrzeganiu kiedyś wszyscy byliśmy jednym. Cały świat ożywiony był energetycznie splątany − myśmy byli z nim splątani. Ptaki są istotami wolnościowymi − latają, są piękne, śpiewają. Te przymioty sprawiały, że od początku w pewnym sensie były nam bliższe nawet niż ssaki. W sferze duchowej zawsze skłanialiśmy się ku ptakom. Widzieliśmy w nich posłańcami bogów. Dzieliliśmy na służące mocom dobrym i złym, ale tych drugich, ptaków śmierci, było znacznie mniej. Sytuacja zaczęła ulegać zmianie wraz z pojawieniem się wielkich religii monoteistycznych. Dzisiaj nie zdajemy sobie z tego sprawy, ale wszystkie te religie były niezwykle animistyczne. Ptaki uznawano za istoty święte lub półświęte − medium między nami a niebiosami.

JM: Być może właśnie dlatego budzą we mnie respekt i rodzaj dystansu. Wydaje mi się, że znacznie łatwiej jest nawiązać jakąś relację ze ssakiem. Podejść, pogłaskać… A z ptakiem? W książce „Jej wysokość gęś” pisze Pan, że pierwsza zasada kontaktu z niektórymi gatunkami to „nie dotykać”.

JK: Tysiąc lat temu z pewnością sytuacja była prostsza, bo ptaków było znacznie więcej niż dziś. Były wszędobylskie i, tak jak ludzie, w większości są dziećmi słońca − też chodzą na dwóch nogach, ciągle do siebie gadają, muzykują. Wbrew pozorom są do ludzi bardzo podobne pod względem wielu zachowań. Zgadzam się natomiast, że w kwestiach organoleptycznych mogą wydawać się dalsze. Ale prawdopodobnie właśnie ta ich nieuchwytność od zawsze nas podkręcała. Niby są na wyciągnięcie ręki, ale właśnie trochę z innego świata, z innej bajki. Dlatego jesteśmy skłonni traktować je w bardziej twórczy, uduchowiony sposób. Jeśli spojrzymy na starą ikonografię czy heraldykę, sądzę, że na każde dziesięć ptaków przypadnie w najlepszym razie tylko jeden ssak. Sztuka i duchowość to ptaki.

Z ptakami mamy też taki kłopot, że wiele gatunków jest malutkich, a my jednak dość duzi. I to też jest pewna bariera. Choć niektóre większe gatunki są niezwykle czułe na kontakt fizyczny. Np. oswojone pelikany czy sowy, które potrafią się garnąć do ludzi, żeby posmyrali je za uchem. Wydaje mi się, że niektóre ptaki mają taką samą potrzebę bliskości co część ssaków, tylko my rzadziej tego doświadczamy.

JM: Zastanawiam się nad innymi drogami kontaktu, niekoniecznie opartymi o dotyk i relację posiadania − bez potrzeby podporządkowania ptaków naszym oczekiwaniom.

JK: Kolejna rzecz, która nas łączy z ptakami, to oczy. Też jesteśmy wzrokowcami. Wyobraźmy sobie, że nagle ptaków nie ma. Idziemy do lasu, a tam kompletna cisza. I to nie zimą, przy -15, ale w maju. Nie chodzi o to, żeby posiąść, kontrolować, zdobyć, ale żeby być razem, dzielić się przestrzenią. Z ptakami jest jak z wieloma innymi rzeczami − dopiero jak je stracimy, zdajemy sobie sprawę, co wnosiły do naszego życia. Wierzę, że przyroda jest częścią naszego ewolucyjnego DNA. Żeby normalnie funkcjonować, potrzebujemy przyrody, nawet jeśli zakładamy, że więcej szczęścia wniesie nowy smartfon czy samochód.

Żeby nawiązywać zdrowe relacje z innymi ludźmi, podtrzymać w nas zdolności kreatywne, jakąś ciekawość świata, empatię, potrzebujemy kontaktu ze światem przyrody. Myślę, że byłoby dla nas bardzo krzywdzące, gdybyśmy cały czas otaczali się wyłącznie sprzętami wykonanymi według naszych standardów, gdzie wszystko jest mniej lub bardziej kwadratowe. Potrzebujemy tego naturalnego twórczego nieporządku, jaki jest w prawdziwym lesie, ogrodzie, jaki zapewniają nam prawdziwe motyle i ptaki. To one łączą nas z ja­kimiś pierwotnymi siłami. Nie chciałbym zabrnąć w ezoterykę, ale uważam, że jes­teśmy częścią jakiegoś większego pola energetycznego, sieci powiązań. Przyroda nam o tym przypomina. A ptaki to przyroda pierwszego kontaktu − dużo łatwiej je spotkać niż łosia czy sarnę. Ptaki mają jeszcze taką dodatkową właściwość, na którą nie tylko my jesteśmy wrażliwi, ale też wspomniane łosie czy żubry i wilki: dopóki ptaki ćwierkają, wszyscy w lesie wiedzą, że jest dobrze. Z chwilą, gdy ptaki milkną, wszyscy zaczynają się rozglądać, co się dzieje. Jest w nich moc komunikacyjno-medialna, którą nie tylko my ludzie odbieramy.

JM: Tego pięknego ptasiego rumoru jest jednak coraz mniej. I dzieje się tak nie tylko za sprawą globalnych zmian klimatu. Również w kontekście lokalnym mamy do czynienia z nie najlepszą sytuacją. Wciąż wydaje nam się, że może i w miastach pozaludzka przyroda ma ciężej, ale przecież na wsiach z pewnością życie kwitnie. Tymczasem w wielu swoich wypowiedziach podkreśla Pan, że sielankowa wizja polskiej wsi jako ostoi bioróżnorodności to zamierzchła przeszłość.

JK: Pochodzę ze wsi i to jest niewiarygodne, jak np. moja miejscowość zmieniła się na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat. Populacja najbardziej podstawowych wiejskich gatunków, takich jak kuropatwa, zmniejszyła się o 90%. Gdybyśmy sięg­nęli jeszcze głębiej, np. do lat 70., GUS podawał, że mieliśmy w Polsce 7 mln par kuropatw. Dziś mamy 110 000 par. (I wciąż się na nie poluje!) O takich zmianach mówimy.