noli me tangere

„Nie dotykaj mnie” mówi Chrystus do Marii Magdaleny, w tanecznym wygięciu unikając jej dotyku. Bóg, który już nie chce być człowiekiem, ucieka od kontaktu i jasno daje do zrozumienia, że to, co niepojęte powinno takie zostać. Lecz my chcemy wiedzieć i dotykać jak niewierny Tomasz, wszystkiego, w co przyszło nam wierzyć. Ponieważ to, czego nie możemy zobaczyć, istnieje w naszej percepcji z najwyższym trudem. Nawet wirus, który zabija dziesiątki tysięcy ludzi dziennie.

„Noli me tangere” (łac. nie dotykaj mnie) to jeden z bardziej intrygujących motywów ikonograficznych w sztuce chrześcijańskiej. Jest ilustracją sceny z Ewangelii św. Jana (J 20,17), która opisuje spotkanie Marii Magdaleny z Jezusem tuż po zmartwychwstaniu. Kobieta przyszła do grobu zająć się ciałem Chrystusa, ale nie rozpoznaje go – myśli, że spotkała ogrodnika. Pyta, gdzie przeniósł ciało jej mistrza. Jednak w przeczuciu cudu zmartwychwstania wyciąga rękę, próbuje go dotknąć. W odpowiedzi słyszy „Noli me tangere”. To odrzucenie, niespodziewany dystans i obojętność wobec bliskiej osoby, teolodzy interpretują jako symbol ostatecznej przemiany Jezusa z człowieka w boga. Porzucenie wszystkiego, co zrozumiałe, cielesne, ludzkie na rzecz absolutu istoty wyższej. Dlatego kontakt człowieka z tym wymiarem nie był i nie jest możliwy. Ten brak porozumienia i kontaktu namalowali m.in. Giotto di Bondone, Duccio di Buoninsegna, Fra Angelico i Tycjan. Dziś w covidowych czasach „Noli me tangere” mogłoby być symbolem społecznego dystansu i społecznej odpowiedzialności Kościoła. Ale nie jest. Historycznie symbolika tej sceny była ważna szczególnie dla twórców, którzy orbitowali wokół renesansowej idei człowieka oraz namysłu nad jego pozycją względem świata i Boga. Im dalej w nowoczesność, tym mniej twórców podejmowało ten temat. Nie dostał na nie zlecenia też Caravaggio, ale namalował „Niewiernego Tomasza”. Kolejny ikoniczny motyw, rozwijający znaczenia „Noli me tangere”.

I tu mała dygresja. Niektórzy z nas mają potrzebę intensywnego życia. Ciąg­łego podejmowania ryzyka, rywalizacji czy testowania własnych granic. Psychologowie nazywają takie dominujące osobowości „typem A”. Często są to ludzie wprost uzależnieni od adrenaliny, uprawiający sporty ekstremalne czy outsiderzy żyjący poza utartym systemem społecznym, balansujący na granicy autodestrukcji.

Nie mogąc nawiązać świadomego kontaktu ze sobą, zastępują go gwałtownością doświadczania rzeczywistości. Lub jej negacją. W historii sztuki zdarzało się, że takie osobowości obracały swoją gorączkę w przełomowe idee i formy. Powitajmy zatem Michelangelo Merisi da Caravaggio. Malarza, który jak twierdził inny artysta, akademicko ułożony Nicolas Poussin. „urodził się, by zniszczyć malarstwo”. 

Caravaggio miał charakter i styl życia ulicznika. Według opisu mu współczesnych był niski, krępej budowy z rosnącą nadwagą, miał ciemną skórę i brzydką twarz. Nie akceptował siebie i w tym wielu upatrywało źródła jego aspołecznych zachowań. Nie miał domu, ani rodziny, ignorował normy społeczne, był agresywny wobec ludzi i arogancki wobec wszystkiego, co w ówczesnej sztuce ważne. A malował to, za co mu płacono. Nie zniszczył malarstwa, ale wprowadził do niego brutalistyczny realizm, mrok oraz fizyczny niepokój i napięcie u widza. Te ostatnie w podobnej intensywności powróciły dopiero w malarstwie XIX-wiecznych symbolistów i filmach niemieckich ekspresjonistów z początku XX wieku. Caravaggio mawiał, że na jego obrazy nie tylko się patrzy, ale przede wszystkim się je czuje. Metodycznie za to niszczył siebie, oscylując między pracownią, pijaństwem, gwałtownymi romansami i bójkami. Był homoseksualistą i gwałtownikiem, który nie rozstawał się z nożem. Na ostrzu noża właśnie Derek Jarman, reżyser „Caravaggia” z 1986 roku, umieścił motto jego życia: „nie ma nadziei ani strachu”. Widzimy je gdy w jednej ze scen filmu młody artysta pół żartem pół serio grozi nożem kochankowi. To mroczne „carpe diem” i „no future” w jednym, choć apokryficzne, dobrze opisuje los malarza. Można też powiedzieć, że tylko dzięki temu, iż Caravaggio kształtował swój styl w Rzymie przełomu XVI i XVII wieku, w epoce ekstrawaganckich papieży i kardynałów, znamy jego imię. Tam spotkał swojego idealnego mecenasa, kardynała Francesca Marię Bourbon del Monte, który podzielał jego poglądy na sztukę, męskie piękno i przez długi czas gościł pod własnym dachem. Sfinansował też wiele nowatorskich prac Caravaggia, które zrewolucjonizowały całą epokę. Dlatego współcześni odnotowali jego postać, temperament i malarstwo. W alternatywnej, mniej łaskawej rzeczywistości, Michealangelo Merisi mógłby skończyć na ulicy jako ofiara wprawniejszego apasza lub jako malarz świętych obrazów dla prowincjonalnych proboszczów. Stało się jednak inaczej. Znany z celebryckiej pozycji artysty rzymskich elit nie był jednak akceptowany bezwarunkowo. Zdarzało się, że zleceniodawcy żądali innych wersji prac lub wprost je odrzucali, nie rozumiejąc ich szokującego realizmu. Taki los spotkał m.in. „Madonnę pielgrzymów” namalowaną do jednej z kaplic Bazyliki św. Piotra. Artysta zamiast prestiżowej realizacji został po wielu miesiącach pracy z niczym, czyli z własnym obrazem. Także dlatego ten Michał Anioł nie zostawił po sobie uwielbianej Kaplicy Sykstyńskiej czy Piety. Był zbyt bezkompromisowy, nikomu nie schlebiał i nigdy nie malował z playbacku. Finałem historii Caravaggia także nie było wyjątkowe dzieło, opus magnum jego życia. Stało się nim zabójstwo i los banity. 28 maja 1606 roku malarz ugodził śmiertelnie nożem Ranuccia Tommasoniego. Do końca nie jest jasne, czy stało się to w szale gry w piłkę, w erotycznej zabawie czy z zazdrości. W obawie przed karą śmierci Caravaggio uciekł z Rzymu. Na początku do Neapolu, a następnie na Maltę, gdzie został przyjęty do zakonu Kawalerów Maltańskich. Na zlecenie Wielkiego Mistrza w 1608 roku namalował „Ścięcie św. Jana Chrzciciela”. Do dziś można je podziwiać w ołtarzu kontrkatedry św. Jana w La Valletta. Jednak gdy sprawa morderstwa wyszła na jaw, maltańczycy osadzili go w więzieniu. Oczywiście uciekł z niego, dopływając małą rybacką łodzią na Sycylię. Po roku znów był Neapolu, gdzie w 1610 roku doczekał się papieskiego ułaskawienia i ruszył w drogę powrotną. Nigdy jednak nie dotarł do Rzymu, swojego raju utraconego. Zmarł 18 lipca tego samego roku w Porto Ercole, biednej nadmorskiej osadzie. Miał 39 lat.